19 kwietnia obchodzimy rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim. Z tej okazji przypominamy postać zapomnianego poety, artysty, który w getcie między innymi pisał wiersze.
Kim był Władysław Szlengel? Nie znamy dokładnej daty jego urodzin – 1912 albo 1914 rok. Pochodził z rodziny o korzeniach artystycznych, przez co dorobek Szlengla zdaje się nie posiadać końca. Był bardzo znanym poetą, aktorem, dziennikarzem, a także pisał utwory dla kabaretów i teatrów.
Teksty jego piosenek śpiewali najlepsi ówcześni artyści (min. Mieczysław Fogg czy Wiera Gran), chociaż znany był również jako autor piosenek lekkiego repertuaru, tzw. szlagierów, nawiązujących do codziennego życia mieszkańców Warszawy. Czy ktoś pamięta jeszcze piosenki Jadziem panie Zielonka, albo Panna Andzia ma wychodne?
Podczas II wojny światowej trafił do warszawskiego getta, gdzie przydzielono go do prac fizycznych. Pomimo coraz cięższych warunków życiowych Szlengel nie utracił siły ducha. Należał do Oneg Szabat (podziemna organizacja zajmująca się dokumentowaniem życia w warszawskim getcie), uczestniczył w przedstawieniach dla dzieci z Domu Sierot Janusza Korczaka, udzielał się w kawiarni artystycznej Sztuka (jednym z jego współpracowników był Władysław Szpilman) i co najważniejsze – nadal tworzył….
W zbiorze wierszy „Co czytałem umarłym”, autor ma do przyszłych czytelników tylko jedną prośbę – aby nie zapomnieć…
Czytajcie
To nasza historia
To czytałem umarłym….
Władysław Szlengel zginął wraz z żona 8 maja 1943 roku, podczas powstania w getcie warszawskim. Miał wówczas około 31 lat.
Przypominamy jego dwa wiersze, a po tomik zapraszamy do Filii nr 14 przy ul. Ch. de Gaulle’a 81.
Kartka z dziennika akcji…
Dziś widziałem Janusza Korczaka
Jak szedł z dziećmi w ostatnim pochodzie,
A dzieci były czyściutko ubrane,
Jak na spacerze w ogrodzie.
Nosiły czyste fartuszki świąteczne,
Które dzisiaj już można dobrudzić,
Piątkami Dom Sierot szedł miastem,
Knieja tropionych ludzi.
Miasto miało twarz przerażona,
Masyw dziwnie odarty i goły,
Patrzyły w ulice puste okna,
Jak martwe oczodoły.
Czasem krzyk jak ptak zabłąkany
Był dzwonem śmierci bez racji,
Apatyczni jeździli rikszami
Panowie sytuacji.
Czasem tupot i szurgot i cisza,
Ktoś w przelocie rozmowę miał spieszna,
Przerażony i niemy w modlitwie
Stał kościół ulicy Leszno.
A tu dzieci piątkami – spokojnie,
Nikt nikogo nie ciągnął z szeregu,
To sieroty – nikt stawek nie wtykał
W dłonie granatowych kolegów.
Interwencji na placu nie było,
Nikt Szterlingowi w ucho nie dyszał,
Nikt zegarków w rodzinie nie zbierał
Dla spijaczonego Łotysza.
Janusz Korczak szedł prosto na przedzie
Z gołą głową – z oczami bez lęku,
Za kieszeń trzymało go dziecko,
Dwoje małych sam trzymał na ręku.
Ktoś doleciał – papier miał w dłoni,
Coś tłumaczył i wrzeszczał nerwowo,
– Pan może wrócić… jest kartka od Brandta,
Korczak niemo potrząsnął głową.
Nawet wcale im nie tłumaczył,
Tym, co przyszli z laską niemiecką,
Jakże włożyć w te głowy bezduszne,
Co znaczy samo zostawić dziecko…
Tyle lat… w tej wędrówce upartej,
By w dłoń dziecka kule dać słońca,
Jakże teraz zostawić strwożone,
Pójdzie z nimi… dalej… do końca…
Potem myślał o królu Maciusiu,
że mu los tej przygody poskąpił.
Król Maciuś na wyspie wśród dzikich
Też inaczej by nie postąpił.
Dzieci właśnie szły do wagonów
Jak na wycieczkę podmiejska w Lagbomer,
A ten mały z tą miną zuchwałą,
Czuł się dzisiaj zupełnie jak Szomer.
Pomyślałem w tej chwili zwyczajnej,
Dla Europy nic przecież niewartej,
że on dla nas w historie w tej chwili
Najpiękniejszą wpisuje kartę.
Że w tej wojnie żydowskiej, haniebnej,
W bezmiarze hańby, w tumulcie bez rady,
W tej walce o życie za wszystko,
W tym odmęcie przekupstwa i zdrady,
Na tym froncie, gdzie śmierć nie osławia,
W tym koszmarnym tańcu wśród nocy,
Był jedynym dumnym żołnierzem –
Janusz Korczak opiekun sieroty.
Czy słyszycie sąsiedzi zza murka,
Co na śmierć nasza patrzycie przez kratę?
Janusz Korczak umarł, abyśmy
Mieli także swe Westerplatte.
Rzeczy
Z Hożej i Wspólnej, i Marszałkowskiej
jechały wozy… wozy żydowskie…
meble, stoły i stołki,
walizeczki, tobołki,
kufry, skrzynki i buty,
garnitury, portrety,
pościel, garnki, dywany
i draperie ze ściany.
Wiśniak, słoje, słoiki,
szklanki, plater, czajniki,
książki, cacka i wszystko
jedzie z Hożej na Śliską.
W palcie wódki butelka
i kawałek serdelka.
Na wozach, rikszach i furach
jedzie zgraja ponura…
A ze Śliskiej na Niską
znów jechało to wszystko.
Meble, stoły i stołki,
walizeczki, tobołki.
Pościel, garnki – psze panów,
ale już bez dywanów.
Po platerach ni znaku
i już nie ma wiśniaków,
garniturów ni butów,
i słoików, portretów.
Już zostały na Śliskiej
drobnosteczki te wszystkie,
w palcie wódki butelka
i kawałek serdelka.
Na wozach, rikszach i furach
jedzie zgraja ponura.
Opuścili znów Niską
i do bloków szło wszystko.
Nie ma mebli i stołków,
garnków oraz tobołków.
Zaginęły czajniki,
książki, buty, słoiki.
Poszły gdzieś do cholery
garnitury, platery.
Razem w rikszę tak wal to…
Jest walizka i palto,
jest herbaty butelka,
jest ogryzek karmelka.
Na piechotę, bez fury
idzie orszak ponury…
Potem z bloków na Ostrowską
jedzie drogą żydowską
bez tobołów, tobołków
i bez mebli czy stołków,
bez dywanów, czajników,
bez platerów, słoików,
w ręce z jedną walizką
ciepły szalik… to wszystko,
jeszcze wody butelka
i chlebaczek na szelkach,
depcząc rzeczy – stadami
nocą szli ulicami.
A z Ostrowskiej do bloku
szli w dzień chmurny o zmroku –
walizeczka i chlebak,
więcej teraz nie trzeba –
równo… równo piątkami
marszem szli ulicami.
Noce chłodne, dni krótsze,
jutro… może pojutrze…
na gwizd, krzyk albo rozkaz
znowu droga żydowska…
ręce wolne i tylko
woda – z mocną pastylką…
Od Umszlagu wzdłuż miasta,
hen, aż do Marszałkowskiej,
w pustych domach narasta
życie, życie żydowskie.
W porzuconych mieszkaniach
narzucone tobołki,
garnitury i kołdry,
i talerze i stołki,
tlą się jeszcze ogniska,
leżą łyżki bezczynne,
tam rzucone w pośpiechu
fotografie rodzinne…
Książka jeszcze otwarta,
list z półzdaniem… ,,Niedobra”,
szklanka wciąż nie dopita
oraz karty z pół robra.
Wiatr przez okno porusza
rękaw zimnej koszuli,
leży kołdra wgnieciona,
jakby ktoś się w nią wtulił,
leżą rzeczy bezpańskie,
stoi martwe mieszkanie,
aż pokoje zaludnią
nowi ludzie: Arianie…
Zamkną okna otwarte,
zaczną życie beztroskie
i zaścielą te łóżka
i te kołdry żydowskie,
i koszulę upiorą,
książki włożą do półki,
szklankę kawy wyleją,
robra skończą do spółki.
Tylko w jakimś wagonie
pozostanie to tylko:
Nie dopita butelka
z jakąś mocną pastylką…
A w noc grozy, co przyjdzie
po dniach kul oraz mieczy,
wyjdą z kufrów i domów
wszystkie żydowskie rzeczy.
I wybiegną oknami,
będą szły ulicami,
aż się zejdą na szosach
nad czarnymi szynami.
Wszystkie stoły i stołki,
i walizki, tobołki,
garnitury, słoiki,
i platery, czajniki,
i odejdą, i zginą,
nikt nie zgadnie, co znaczy,
że tak rzeczy odeszły,
i nikt ich nie zobaczy.
Lecz na stole sędziowskim
pozostanie pastylka
jako corpus delicti.