Mroziewicz wiedział, że to bin Laden

Terroryzm to manipulowanie czyimś lękiem, w celu osiągnięcia korzyści. Każdy z nas się z tym spotkał, z poczuciem bezsilności, które nas wtedy ogarnia – mówił Krzysztof Mroziewicz, podczas spotkania z zabrzanami, 21 stycznia, w czytelni Miejskiej Biblioteki Publicznej. Przyjechał tu by promować swoją książkę pt. „Bezczelność, bezkarność, bezsilność. Terroryzm nowej generacji".
– Ja najbardziej przeżyłem to w 2001 roku. Byłem ambasadorem w Indiach,
wracałem do Polski z placówki w Delhi. Docierając do Warszawy usłyszałem w radiu, że awionetka uderzyła w jeden z wieżowców w Nowym
Jorku. Chwilę później uściślono informację – to nie awionetka, tylko
Boeing 737. Zaraz potem w World Trade Center uderzył drugi samolot.
Zadzwoniłem do telewizji i powiedziałem, że wiem, kto to zrobił.
Jednak, gdy wymieniłem nazwisko bin Laden, nikomu jeszcze nic nie mówiło. Tymczasem
w Azji to bardzo znana rodzina, często o niej słyszałem w różnych kontekstach i dzięki mojej wiedzy miałem pewność, że tylko Osama
dysponował logistycznymi możliwościami dokonania takiego zamachu.
Przecież od razu było wiadomo, że to nie robota pojedynczego prymitywnego szaleńca, tylko precyzyjnie zaplanowane uderzenie. Ktoś, kto to zrobił,
dokładnie wiedział, gdzie musi uderzyć samolot, by cały budynek zawalił
się. Moją książkę, którą dzisiaj promuję, pisali główni aktorzy wydarzeń po 11
września 2001 roku. Wiedziałem że to się nie skończy, że nadciąga nowa
generacja terroryzmu, nad którą nie da się zapanować. Bo terroryzm jest robotą dla policji za trudną, a dla armii dla wojska za małą. Nie wiadomo, kto ma z nim walczyć. Sam się zastanawiam, co trzeba
robić, a książka, którą napisałem, to zbiór rozmaitych pomysłów, co
można, a czego robić na pewno nie należy.

– Jak bardzo różni się dzisiejsze dziennikarstwo od uprawianego 20, 30 lat temu?
Bardzo się różni. Powołam się na własny przykład. W 1984 roku
przypadkowo byłem 50 metrów od miejsca, gdzie zastrzelono indyjską
premier Indirę Gandhi. Gdybym wtedy miał komórkę lub telefon satelitarny, ta wiadomość
byłaby hitem dnia we wszystkich światowych serwisach informacyjnych. Choć może nie do końca hitem – hit to termin rodem z popkultury, a w
dziennikarstwie nie ma miejsca na po-pkulturę. To byłby scoop, gorący
temat, o którym na drugi dzień pisałyby wszystkie gazety. Dziś, gdy chcę
wiedzieć, co się w świecie dzieje, nie idę do kiosku po gazetę, tylko
sprawdzam media elektroniczne. To mi zupełnie wystarcza. Przy okazji przyznam, że
dziennikarzem zostałem z przypadku. Wcześniej zdawałem egzamin do
szkoły teatralnej, potem spędziłem pięć lat na wydziale matematyki i fizyki.
Jednak celowo zostałem w tym zawodzie i tego bym nigdy nie zmienił.

/dach/